Kilka dni na północy Tajlandii w miastach Chiang Mai i Chiang Rai nastroiło nas bardzo… relaksacyjnie. Tutaj znaleźć można chyba wszystko, czego tylko pragnie się w podróży. Hostele, hotele, restauracje, agencje turystyczne oferujące wszelkiego rodzaju wycieczki po okolicy, bary i salony masażu. Te ostatnie dosłownie wszędzie. I nie ważne, czy nasza masażystka ma piękny salon, czy nie. Wszystko przecież można „załatwić” na ulicy:) Dosłownie.
Zwiedzanie i… kupowanie
W tych dwóch tajskich miastach znajdują się przepiękne świątynie, które koniecznie trzeba zobaczyć. Nas szczególnie zachwyciła świątynia Wat Rong Khan pod Chiang Rai, tak inna od wszystkich, które mieliśmy do tej pory okazję zobaczyć. Nie ocieka złotem ale za to jest cała biała. Robi niesamowite wrażenie, a Wojtek o mało nie stracił przez nią wzroku, podziwiając ją bez okularów przeciwsłonecznych. Oba miasta jednak tak naprawdę ożywają wieczorem. Nocny market, to coś, co zdecydowanie zachwyci każdą kobietę! Stragany, straganiki uginające się pod ciężarem najróżniejszej biżuterii, przepięknych obrazów, dekoracji, lampek, koszulek, dodatków… czego tylko dusza zapragnie. W dodatku wszystko jest tańsze, niż w Polsce. A jeżeli tylko posiadamy tę przydatną umiejętność dobrego targowania się, na 100% nie wyjedziemy stąd z pustymi rękami. Do tego na targu można spróbować najróżniejszych dań kuchni tajskiej i wszelkich jej przysmaków. Człowiek dosłownie nie wie co wybrać. Makarony, zupy, owoce morza, ryż, wszelkie słodkości, przepyszne szaszłyczki prosto z grilla… to tylko niektóre z rarytasów, jakie można tu „upolować”. W dodatku wszystko w świetnych cenach.
Laotańska rzeczywistość
Po kilku dniach mieszkania w tym turystycznym raju, w którym brakowało chyba tylko morza, udaliśmy się do Laosu. I choć Laos także pozbawiony jest linii brzegowej, dosłownie nas urzekł. Tu życie płynie zdecydowanie wolniej i spokojniej ( o ile to jest jeszcze możliwe). Pokonując granicę tajsko-laotańską łódką po Mekongu zupełnie nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Jedno z 20 najbiedniejszych państw na świecie jednak okazało się niesamowite. Pyszna kuchnia, wszędobylscy buddyjscy mnisi i kompletnie wyluzowani Laotańczycy tworzą naprawdę niesamowitą atmosferę. O ile miasta wyglądem przypominają w pewnym stopniu północną Tajlandię, o tyle wioski to już zupełnie inna bajka…
Prowincja? Mało powiedziane!
Laos jest niezwykły. Chociaż na pierwszy rzut oka wydawał się być dość podobny do Tajlandii, okazał się zdecydowanie inny. Zauważyliśmy to już na samym początku naszej autobusowej przeprawy (dosłownie) do Luang Prabang. Przejeżdżaliśmy malutkimi wioseczkami, w których domy zbudowane są tylko z bambusa, dzięki specjalnej plecionce, a drogi w pewnym momencie po prostu się… kończą! Asfalt w przedziwny sposób zanika, a górzyste drogi tworzy ledwo ubite piaskowe podłoże z milionem dziur. Droga w północnej części kraju to prawdziwa mordęga. Zdecydowanie odradzamy. Lepiej wybrać spływ łodzią po Mekongu. To opcja zdecydowanie bardziej wygodna i urokliwa, niestety też dwa razy dłuższa i droższa.
Luang Prabang
Będąc w Luang Prabang koniecznie trzeba wstać bardzo wcześnie. To właśnie tutaj około 6 rano, mieszkający w miasteczku mnisi udają się tradycyjnie wytyczonymi trasami ze swoich świątyń na ulice miasta. Dlaczego? Otóż otrzymują od mieszkańców jedzenie. Cała ta ceremonia wygląda naprawdę ciekawie. Wczesnym świtem Laotańczycy gromadzą się wzdłuż głównych ulic miasta, siadają na chodnikach i rozkładają swoje dary dla mnichów. Ci z kolei idąc ustalonymi rzędami, podchodzą kolejno do ustawionych mieszkańców i otwierają swoje pojemniki na ryż, banany, ciasta i inne potrawy przygotowane przez wiernych.
Van Vieng – miasto przygód
Jeszcze do niedawna to małe miasteczko kilkadziesiąt kilometrów na północ od stolicy Laosu, Vientiane było znane przede wszystkim z turbingu. To właśnie dlatego przyjeżdżali tu młodzi z całego świata. Czym jest turbing i dlaczego piszemy o nim w czasie przeszłym? Otóż jest to najprościej mówiąc spływ po rzecze na… ogromnej dętce. Niby nic wielkiego, ale biorąc pod uwagę, że na takiej dętce płynie się rzeką od baru do baru, ustawionego po obu brzegach rzeki, robi się coraz ciekawiej:) Zabawa musiała być naprawdę świetna, niestety na kilka dni przed naszym wyjazdem zamknięto wszystkie bary do odwołania. Powód? Stało się to niebezpieczne. Miało miejsce kilka wypadków na rzecze pod wpływem alkoholu i rząd zdecydował się zamknąć bary. Spływ na dętce nadal jest możliwy, ale bez barów i grającej wszędzie muzyki to już nie to samo. My pokonaliśmy za to 17 km rzeką na kajakach! To była naprawdę świetna zabawa, nawet biorąc pod uwagę to, że na środku rzeki zaliczyliśmy wywrotkę… No ale cóż, kłopotu już się nas trzymają:)